
Andrzeja Dobbera nie trzeba nikomu przedstawiać. Znają i podziwiają go bywalcy największych teatrów operowych, jako „jednego z wiodących verdiowskich barytonów na świecie”. Imponująca lista ról i nagrań płytowych oraz tytuł Hamburger Kammersänger, którym uhonorowano śpiewaka w 2015 roku, dopełniają jego artystyczny wizerunek. 3 października 2023 roku Andrzej Dobber wystąpi ponownie na scenie Hamburger Staatsoper jako Baron Scarpia w „Tosce” pod batutą Paolo Carignani. Nasza rozmowa odbyła się w okresie prób do tego przedstawienia.
Jolanta Łada-Zielke: W Pana biografii artystycznej przewijają się nazwiska trzech gigantów: Wagner, Verdi, R. Strauss. Czy w w pewnych okresach któryś z nich miał przewagę w Pana repertuarze?
Andrzej Dobber: I jeszcze Puccini. Po pobycie na stypendium przyznanym mi przez Meistersinger-Konservatorium (dziś Wyższa Szkoła Muzyczna w Norymberdze) zacząłempracę w tamtejszym teatrze jako „Bass 2. Fach”, czyli śpiewałem mniejsze partie. W rok później Christian Thielemann, ówczesny Dyrektor Generalny Staatstheater Nürnberg, dziś wielki niemiecki dyrygent wagnerowski i wykonawca muzyki Straussa, po przesłuchaniu umożliwił mi zmianę głosu na wyższy. Odtąd w umowie miałem zapisane, że jestem barytonem bohaterskim (Heldenbariton).
J.Ł.-Z.: Wykonywał Pan muzykę niemiecką, mimo że Pana głos został określony jako włoski?
A.D.: Zawsze tłumaczę ludziom, że trzeba dysponować włoską techniką, a potem w zależności od tego, jakiego kompozytora się śpiewa, nie zmienia się techniki, tylko przestawia się na odpowiedni sposób artykulacji. Można zmienić rodzaj dźwięku, ale od strony technicznej śpiewa się cały czas po włosku. W ten sposób wykonywano partieWagnera jeszcze w latach 60-70-tych. Mam nagrania z tego okresu, których chętnie słucham. Wtedy jeszcze naprawdę śpiewano Wagnera, bo obecnie często się go krzyczy.
J.Ł.-Z.: Wagnera raziła zbytnia popisowość, beztreściowość muzyki włoskiej.
A.D.: Wagner krytykował ten rodzaj przekazu, charakterystyczny dla włoskiej muzyki, ale bazował na włoskiej technice komponując partie wokalne swoich utworów. Musiał mieć jakiś wzór. Nawet najwięksi kompozytorzy uczą się od swoich poprzedników, a potem ci prawdziwi giganci rozwijają własny styl. „Holender tułacz” jest jeszcze napisany kompletnie po włosku i moim zdaniem należy śpiewać go stosując bel canto.
J.Ł.-Z.: „Lohengrin” ma opinię najbardziej „włoskiej” opery Wagnera. Czy Pan się z tym zgadza?
A.D.: Jestem przeciwnikiem superlatywnych określeń typu „naj”. Dla mnie zarówno „Holender tułacz” jak i „Lohengrin” są napisane po włosku, ale „Tannhäuser” jest operą romantyczną. Śpiewałem też Kurwenala w „Tristanie i Izoldzie” w Glyndenbourne w 2009 roku. Partia tytułowa jest w tej operze niesamowicie trudna, ale według mnie też napisana po włosku. Zaznaczam, że cały czas rozmawiamy o technice, a nie o środkach wyrazu. To jest całkiem inna artykulacja, śpiewanie sul fiatto (na oddechu), czyli odciążonym głosem. Dzięki temu można wytrwać do końca partii i bez wysiłku wyśpiewać wszystko, co kompozytor napisał. Nie można śpiewać na granicy głosu, bo to zawsze brzmi brzydko, ostro, zbyt jednolicie. U Wagnera jest bardzo dużo deklamacji, ale ona też musi bazować na postawionym dźwięku, nie na uderzonym.
J.Ł.-Z.: W „Złocie Renu” mamy do czynienia z taką nieustanną deklamacją, niekończącym się dialogiem…
A.D.: Ale także w „Tristanie”, zwłaszcza jeśli dyrygent prowadzi przedstawienie w taki sposób. Ja uwielbiam wykonanie Carlosa Kleibera, które ktoś kiedyś nielegalnie nagrał w Bayreuth. Słuchając go odnosi się wrażenie pulsującej nieskończoności. U Kleibera nie tylko muzyka i deklamacja, ale i dyrygowanie nie ma końca, nawet pauzy są przedyrygowane. To jest coś niesamowitego, pełna transcendencja, jakby ktoś przed uwerturą wziął oddech i poprowadził jedną gigantyczną frazę.
J.Ł.-Z.: Podczas I Baltic Opera Festival w Sopocie wszyscy byli pełni podziwu, że zdołał Pan wykurować się przed premierą i zaśpiewać Holendra w Operze Leśnej.
A.D.: Nie byłem wtedy chory, tylko zmęczony. Pierwszy raz w życiu odmówiłem udziału w próbie generalnej, bo po prostu bałem się o swój głos. Ja dlatego śpiewam już tak długo i mójgłos brzmi młodo, bo o niego dbam. W czasie tego festiwalu spędziłem w Sopocie ponad dwa tygodnie. Codziennie odbywały się próby reżyserskie, podczas których trzeba było śpiewać, bo Wagnera nie za bardzo da się markować. Ja zresztą nie lubię robić czegoś „na półgwizdka”. Jak widzę, że chór daje z siebie wszystko, to robię to samo. A śpiewając Holendra dwa razy dziennie przez dziesięć dni, razem z orkiestrą, można sobie sforsować głos. Podczas prób i tak oktawowałem niektóre dzwięki, na co miałem przyzwolenie maestro Janowskiego. Ale w dzień próby generalnej mój głos upomniał się o przerwę. Wybrałem się więc do lekarza wraz z przedstawicielem dyrekcji festiwalu. Okazało się, że wszystko było w porządku, tylko moje struny były zmęczone, pogrubiałe. Nie chciałem robić nikomu kłopotu, ale jako śpiewak muszę dbać o swoją reputację. Do Opery Leśnej przyszli różni ludzie, jedni żeby posłuchać muzyki, a inni ze złośliwej ciekawości, czy jeszcze dam radę udźwignąć tę partię. Ale ja nie przejmowałem się nimi, tylko kondycją mojego głosu.

J.Ł.-Z.: Początkowo raziło mnie, że publiczność przerywała spektakl brawami, bo Wagner pisał swoje opery w sposób ciągły, zostawiając miejsce na aplauz na końcu. Z drugiej strony taka reakcja świadczy o tym, że Polacy nie demonizują Wagnera i potrafią go dobrze przyjąć.
A.D.: Polacy reagowali po prostu tak, jak czuli. Dobrze, że już inaczej patrzą na Wagnera. On rzeczywiście pisał wszystko jednym ciągiem, dlatego arie, duety i ensemble rzadko występują oddzielnie, inaczej niż we włoskich operach, gdzie między nimi można bić brawo. W Wagnera muzyka bezustannie płynie. On wychodził z założenia, z którego ja też wychodzę, ucząc śpiewu: każdy moment użycia złej techniki zatrzymuje energię przepływu, bośpiewanie jest energią.
J.Ł.-Z.: W Hamburgu występuje Pan teraz jako Scarpia. Czy „czarne charaktery” są atrakcyjne do śpiewania przez swoją wyrazistość?
A.D.: Muszę przyznać, że mnie tu trochę zaszufladkowano. Mój głos dysponuje pewną mocą, odpowiednią do tego typu postaci. Prawdziwa tragedia śpiewaka polega na tym, kiedy ma duży temperament, ale głos nie idzie z nim w parze. Ta dysproporcja może prowadzić nawetdo zniszczenia głosu. Ucząc dziś moje dzieci tłumaczę im, że nie można „kopać się” z głosem, jak z koniem, bo i tak się przegra. Mamy tylko dwie małe struny głosowe i jak będzie się je nadwyrężać, to się zniszczą. Tak jak na palcach robią się odciski od pracy, tak samo i na strunach, kiedy używa się ich niewłaściwie: nie wibrują, nie zwierają się, tracą elastyczność potrzebną do wydobycia pięknego dźwięku. Podkreślam: pięknego, nie hałaśliwego.
Wracając do Pani pytania: śpiewałem już sporo negatywnych postaci, w tym Makbeta i Jagona, który jest wcielonym diabłem. Ale mam wrażenie, że dzisiaj młodzi ludzie unikają trudnych tematów, nawet i w teatrze. Chcą, żeby wszystko było ładne, proste, bezproblemowe, nie rozumieją gwałtownych uczuć i boją się brzydoty. Tymczasem na scenie, tak jak i w życiu, występują obok siebie piękno i brzydota, dobro i zło, radość i ból. Prawda i głębia boli, ale zredukowanie wszystkiego do wyłącznie dobrych stron jest po prostu niemożliwe.
J.Ł.-Z.: Pracował Pan w wielu teatrach operowych. Z którego ma Pan najmilsze wspomnienia?
A.D.: Staram się nie przywiązywać do miejsc, ale bardzo lubię Semperoper Dresden, w której wystąpiłem po raz pierwszy w 2004 roku. W Hamburgu śpiewam już siedemnasty sezon. Prawie 20 lat byłem związany z Operą Komiczną w Berlinie. Najbardziej stresującą pracę miałem we Włoszech. Włosi są mili dla turystów, ale surowi dla zagranicznych artystów, ktorzy przyjeżdżają do nich śpiewać Verdiego.
J.Ł.-Z.: Ale ten stres kiedyś musiał się skończyć?
A.D.: Stało się tak dzięki pewnemu wydarzeniu, o którym zawsze chętnie opowiadam. W 2000 roku miałem przesłuchanie przed Riccardo Mutim i potem śpiewałem pod jego batutą Hrabiego Lunę w „Trubadurze”, Boccanegra i Monterone w „Rigoletto”. Pózniej odbywaliśmy w zespołem La Scali tournee po Japonii i tam występowałem w „La forca del destino”. Muti przysłuchiwał mi się cały czas i mówił: „Ty jesteś verdiowski, włoski głos. Śpiewaj po świecie, ja cię błogosławię”. Nie wiem, w jaki sposób ta opinia o mnie się rozniosła, ale otworzyła mi drzwi do wykonywania włoskiej muzyki. Wcześniej musiałem przekonywać wszystkich, że potrafię ją śpiewać. Ale w tamtych czasach (druga połowa lat osiemdziesiątych) jeszcze niewielu Polaków śpiewało za granicą i nie angażowano ich ani do oper rosyjskich, ani do włoskich, ani do niemieckich. Trzeba było dopiero przecierać szlaki.

J.Ł.-Z.: I teraz patrzy Pan na to z dystansu?
A.D.: Teraz powoli przygotowuję się do emerytury i niczego już nie muszę udowadniać, ani sobie, ani nikomu innemu. Zaśpiewałem już wszędzie, gdzie chciałem i to, co chciałem. Pracowałem z top-dyrygentami, którzy sami wybierają sobie śpiewaków i uważam to za swoje największe osiągnięcie. Chciałbym odejść ze sceny wtedy, kiedy jeszcze będę mógłśpiewać.
J.Ł.-Z.: Mile zaskoczyła mnie wiadomość, że uczy Pan w Państwowej Szkole MuzycznejII stopnia im. W Żeleńskiego w Krakowie, której jestem absolwentką. Jakie ma Pan wrażenia z pracy w tej instytucji?
A.D.: Uczę tam już trzeci rok i bardzo mi odpowiada tamtejszy porządek. W sekretariacie pracuje tylko pięcioro ludzi i wszystko sprawnie funkcjonuje. Jest czysto, są sale do prowadzenia zajęć i wysoki poziom nauczania. Ta szkoła ma opinię najlepszej średniej muzycznej w Krakowie. Panuje tam bardzo miła atmosfera, nawet pracownicy na portierni witają mnie zawsze bardzo serdecznie.
J.Ł.-Z.: Jak wyglądają Pana najbliższe plany artystyczne?
A.D.: Ten sezon zakończę „Toską” w Hamburgu. Niedługo wypada 40-lecie mojej pracy artystycznej, które będę obchodzić w Operze Śląskiej w Bytomiu 25 listopada , śpiewając główną rolę w „Nabucco”. W lutym 2024 roku wystąpię w Poznaniu w „Traviatcie” i w „Rigoletto”. Planuję też wziąć udział w koncertowym wykonaniu „Toski” w Filharmonii Bydgoskiej. Poza tym uczę śpiewu, na razie w Szkole Muzycznej II stopnia, ale wkrótce zacznę prowadzić zajęcia w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Chcę też zająć się kształceniem mojego syna Vincenta, który mieszka w Hamburgu i śpiewa w Chórze Dziecięco-Młodzieżowym Hamburger Staatsoper „Alsterspatzen”. Wszystko wskazuje na to, że pójdzie w moje ślady.
Dziękuję za rozmowę.
0 komentarzy